poniedziałek, 24 września 2012

Finał sezonu BIEG 7 DOLIN

Po prawie dwóch miesiącach przerwy w bieganiu (najpierw spowodowanym przyjmowaniem antybiotyku przy stanie zapalnym zęba później niefortunnym skręceniu kostki) zdecydowałem się jednak wystartować w długo wyczekiwanym ultramaratonie B7D.

Założenie było proste: miałem po każdym etapie oceniać jak się ma moja noga. Jak ból stawu skokowego pozwoli przebiec tylko 33km to na tym kończę, jeżeli nie będzie oznak bólu to napieram do następnego przepaku i decyduję co dalej. 

Na kila miesięcy przed startem do B7D namówiłem jeszcze dwóch kolegów Olka i Jacka. 

CZWARTEK 6.09.2012
I tak w czwartek rano trzech wariatów rządnych przygód wyruszyło do Krynicy. Po siedmiu godzinach jazdy samochodem dotarliśmy do celu. Przyjechaliśmy dzień przed rozpoczęciem biegu, dzięki czemu mieliśmy pewien zapas czasu na "aklimatyzację". Zapas czasu z jednej strony dawał komfort do przygotowania się, z drugiej strony przedłużał stres związany z okresem przedstartowym.
Po zakwaterowaniu wyruszyliśmy na miasto wsunąć małe co nie co, po bądź co bądź wyczerpującej podróży. Deptak, na którym organizowano festiwal biegowy był w czwartek jeszcze niedostępny z racji kończącego się forum ekonomicznego oraz przygotowań związanych z samy festiwalem. Po zaliczeniu obiadokolacji wybraliśmy się więc do lokalnego marketu w celu zaopatrzenia się w ulubione batony i izotoniki, po czym udaliśmy się na spoczynek.

PIĄTEK 7.09.2012
Ponieważ wszyscy troje zamieszkujemy w regionie gdzie o wzniesienia trudno, więc w piątek po śniadaniu, jeszcze przed odwiedzeniem biura startowego,  namówiłem kolegów na wdrapanie się na Jaworzynę Krynicką. Chciałem im choć trochę przybliżyć to co miało nas spotkać za kilkanaście godzin i ... chyba  mi się udało :)
Popołudniu odebraliśmy pakiety startowe i po powrocie do zakwaterowania zaczęła się przedstartowa nerwówka. Każdy z nas zaczął planować co wziąć na jaki przepak, do tego trzy kolory worków. Całą sprawę komplikował fakt, iż nie wiadomo było który worek pojedzie na konkretny przepak. Informacje tą organizator podał dopiero na odprawie, która dla mnie była kompletną stratą czasu. Była to zwykła analiza trasy chyba zrobiona bardziej pod telewizję - pewnie każdy z nas biegaczy przeanalizował profil trasy z tysiąc razy na długo przed startem.
Po odprawie ostatnie zakupy powrót na nocleg,  pakowanko i spanko.

SOBOTA 8.09.2012
Pobudka o 2:15. Krótkie oględziny kostki, która niestety lekko napuchła - pewnie po eskapadzie na Jaworzynę. Szybka decyzja tejpuję kostkę, zakładam ortezę i postanawiam, że przebiegnę honorowo pierwszy etap 33km. Mimo wszystko pakuję się na całe 100km. Sprawdzam jeszcze pięć razy każdy worek na przepak, czym opóźniam nieco wyjście na start, na którym po oddaniu worków na przepak, meldujemy się w ostatniej chwili.
Na starcie robimy jeszcze wspólne zdjęcie. Do mikrofonu przemówił sędzia główny biegu, który najpierw obraża najsłabszych zawodników po czym daje sygnał do startu: "... Na miejjjjsssscaaa ! " Po czym następuje huk z pistoletu starowego i ruszamy do naszego pierwszego w życiu ultramaratonu :)

Atmosfera nieziemska. Setki zawodników  oświetlających trasę swoimi czołówkami robiło niesamowite wrażenie. Od samego początku dawało się mocno wyczuć przyjazną atmosferę wśród uczestników. Znaczna większość z nas biegła nie po to aby się ścigać ale z pasji do biegania, żeby przeżyć przygodę podejmując walkę z własnymi słabościami. Trasę znałem niemal na pamięć. Pierwszy etap 33 km przebiegłem zachowawczo. Cały czas trzymałem się Olka, co dodawało mi otuchy i odpędzało czarne myśli kiedy bolała kostka przy pokonywaniu ostrzejszych kamieni. 
Mimo deszczu o świcie i mało optymistycznych odczuć w skręconej kostce postanowiłem ruszyć na drugi etap. Tuż przed jego końcem kostka już tak dawała mi się we znaki, że definitywnie postanowiłem zakończyć bieg na tym etapie. Wtedy to zaczął mnie wkurzać Olek. Kiedy powiedziałem Mu, że chyba już kończę, On na to że jeżeli ja już nie biegnę to On też nie biegnie. Nie chciałem żeby Olek kończył z mojego powodu. Wiedziałem, że przyjazd do Krynicy kosztował Olka wiele wyrzeczeń, że pewnie znów zadarł ze swoją Żoną, która nie rozumie jego zamiłowania do biegania i tym bardziej chciałem żeby ten bieg ukończył. Na szczęście naszą dyskusję przerwał widok pasącego się stada owiec.


Kiedy dotarliśmy do drogi z płyt betonowych stało się coś niesamowitego. Byliśmy święcie przekonani, że do końca drugiego etapu zostało nam kilkanaście minut i że ledwie zmieścimy się w limicie czasowym etapu. Wtedy  podbiegł do nas jeden z zawodników i oznajmił nam, że ktoś mu właśnie powiedział, że do końca jeszcze z 6 czy 7 km. Nie wiadomo skąd nagle znaleźliśmy nie zbadane dotąd w sobie pokłady energii i przyspieszyliśmy i to ostro. Nie ważne już było, że droga z płyt betonowych była do dupy (płyty były ażurowe i każdy kontakt stopy z płytą był bolesny), że przed chwilą nie myślałem o niczym innym niż o zakończeniu biegu. Napieraliśmy równo. Dzięki takim chwilom kocham takie biegi.
Kiedy dotarliśmy do końca etapu zapomniałem już o bólu. Po wypiciu kawy i małej przekąsce wbrew zdrowemu rozsądkowi :) poniesiony emocjami ruszyłem z Olkiem dalej.
Ostatnie 34 km w większości przemaszerowaliśmy podziwiając widoki, zaprzyjaźniając się z biegnącymi razem z nami zawodnikami. Pokazałem też Olkowi miejsce na stoku przed Szczawnikiem, gdzie miesiąc wcześniej skręciłem kostkę. A ostatnie kilkanaście kilometrów cały czas kalkulowałem czy zmieścimy się w czasie. Prawie nadwyrężyłbym sobie szyję i nadgarstek od ciągłego sprawdzania zegarka. Nie wiem jak Olek wtedy ze mną wytrzymywał.
Na metę wbiegliśmy na 35 minut przed końcem limitu a więc z rozsądnym zapasem. Emocje na mecie bezcenne i nie do opisania.
Po biegu prysznic posiłek i masaż. Masaż porażka. Kiedy dotarłem na miejsce chyba z sześciu masażystów wesoło sobie gawędziło, musiałem się doprosi żeby ktoś się mną zajął. A jak przyszło do masażu okazało się, że mogę tylko jedną część ciała mieć wymasowaną. Do wyboru były,łydki lub uda z przodu lub z tyłu. Byłem załamany. Człowiek ledwo zipał nogi całe sztywne a tu nie chcą masować. W Poznaniu na maratonie było ponad 5 tys. zawodników. Dosyć że masowali wolontariusze to bez łachy całe nogi łącznie ze stopami, a jak się człowiek uśmiechnął to nawet kilka minut więcej pomasowali. A tutaj uśmiechy na nic się zdały, po prostu żenada. Olek zrezygnował z masażu.
W między czasie odnaleźliśmy Jacka, który nie wiedzieć czemu, mimo iż wszyscy mieliśmy jeden upragniony cel-ukończyć bieg, odłączył się od nas już na pierwszym etapie. Na metę wbiegł półgodziny przed nami. 
Tak jak kiedyś przeczytałem, że każdy powinien spróbować przebiec maraton tak teraz uważam, że każdy biegacz powinien przebiec choć raz ultramaraton. W moim przypadku na jednym razie być może  się nie skończy :)
Szczególne podziękowania dedykuję Olkowi, który towarzyszył mi i wspierał mnie przez całą trasę biegu 7 dolin :)